Nie pozwól mi odejść - Ziobro Anna, tylko w empik.com: 39,95 zł. Przeczytaj recenzję Nie pozwól mi odejść. Zamów dostawę do dowolnego salonu i zapłać przy odbiorze! I nie mam innego wyjścia jak tylko napisać, że z każda przeczytana książka autorki absorbuje mnie, porusza i zostaje w pamięci na dłużej Historia przedstawiona w najnowszej książce Kristin Hannah „Pozwól odejść" to kontynuacja „Firefly Lane". Książka Pozwól odejść autorstwa Hannah Kristin, dostępna w Sklepie EMPIK.COM w cenie 29,98 zł. Przeczytaj recenzję Pozwól odejść. Zamów dostawę do dowolnego salonu i zapłać przy odbiorze! 39,90 zł. epub, mobi, ibuk. Opowiem Wam pewną historię…Poznałam go dziesięć lat temu. Już wówczas wywrócił moje życie do góry nogami. Wiedział, jak rozpalić we mnie płomień i jak namieszać w moim życiu. Gdy po latach odebrałam telefon, nie miałam pojęcia, więcej >. - 14 %. - 14 %. Pozwól odejść. Pozwól mi odejść Lyrics: Percent: / Wiele spraw w swoim życiu już zjebałem / Boje się zatrzymać przy czymś na stałe / Nie wiem czy to właściwy wybór być przy Tobie / Złap mnie za kombinasi warna cat rumah krem dan abu abu. 'Płatny zabójca i niewinna dziewczyna... Czy mają szansę na miłość?Przez ostatnie dziesięć lat życia River Captain Kipling pracował dla tajemniczego szefa mafii. Ma jednak dość! Postanawia otworzyć niewielki bar. Przeszkodą w spełnianiu marzeń są nawracające koszmary z dzieciństwa. Dlaczego na widok Rose znowu śni o swojej pierwszej miłości, Addy? Śmierć zabrała ją przecież na zawsze...Najlepszym przyjacielem Rose z dzieciństwa był River. Tęskniła za nim przez ostatnich dziewięć lat, ale pełnego ciepła, dobrego chłopca, gotowego obronić ją przed całym złem świata już nie ma. Jego miejsce zajął nieczuły Captain. Rose ma wątpliwości, czy w jej życiu, ale przede wszystkim w życiu jej córki, jest miejsce dla takiego człowieka...Co kryje przeszłość Rose i Captaina? Czy czeka ich wspólna przyszłość?' Tytuł oryginalny: The Best Goodbye Tłumaczenie: Katarzyna Bieńkowska Redakcja: Ewa Lewandowska Korekta: Aleksandra Tykarska Projekt graficzny okładki:... Tytuł oryginalny: The Best Goodbye Tłumaczenie: Katarzyna Bieńkowska Redakcja: Ewa Lewandowska Korekta: Aleksandra Tykarska Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska Zdjęcie na okładce: GettyImages/Jon Feingersh Skład: IMK Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Atria Books, a Division of Simon & Schuster, Inc. Copyright © 2015 by Abbi Glines Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal All rights reserved. Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rze- czywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Postaci i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzo- ne pod kątem wykorzystania w powieści. Bielsko-Biała 2017 Wydawnictwo Pascal sp. z ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała tel. 338282828, fax 338282829 [email protected] ISBN 978-83-7642-998-4 Przygotowanie e-Booka: Jarosław Jabłoński Dla Heather Howell – za to, że zawsze mnie rozśmieszasz, aż kłuje mnie w boku, wspierasz mnie we wszystkim i pojawiłaś się w moim życiu akurat, kiedy potrzebowałam takiej twardzielki, jak ty. Bardzo cię kocham, dziewczyno. Rose Beznadziejnie jest być niską. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się pomyśleć: Jejku, ale super jest być niską. Ani razu. Nigdy nie mogłam dosięgnąć rzeczy stojących wysoko. Jak choćby teraz. Elle kazała mi rozpakować kieliszki i ustawić je na półkach za barem, ale męczyłam się z tym bardziej, niż byłam skłonna przyznać. Nie przepadałam za naszą główną kelnerką. Była piękna i wredna, a do tego wysoka. Nie miała pojęcia, jak trudno jest komuś, kto ma led- wie metr sześćdziesiąt, balansować na palcach na stołku barowym, w do- datku z kieliszkami w dłoniach. A może właśnie doskonale wiedziała i złośliwie zleciła mi to zadanie. Wychyliłam się do przodu i wsunęłam bezpiecznie kolejny kieli- szek w jeden z otworów wbudowanych w ścianę właśnie w tym celu. Stołek zachwiał się, a ja zamarłam, wstrzymując oddech. Powoli opada- jąc na pięty, zdołałam jakoś zachować równowagę. Zostały mi jeszcze tylko dwa pudła do rozpakowania, pomyślałam, żałując, że w każdym jest aż dziesięć kieliszków. – Jeśli je potłuczesz, ich koszt odliczymy ci z pensji. Nie mam w budżecie miejsca na potłuczone szkło – rozległ się za mną głęboki przeciągły głos. Znałam ten głos. Nieczęsto go słyszałam, ale jeśli już, zazwyczaj wyrażał irytację wobec mnie. Kiedyś było inaczej. Kiedyś ten głos koił moje lęki, chronił mnie, zapewniał mi bezpieczeństwo. A teraz słyszałam jedynie zimne, obojętne słowa. Wciąż sobie powtarzałam, że ból z tego powodu w końcu minie. Ale na razie tak się nie działo. Czas zmienił nas oboje. Zamiast kochać go do utraty tchu, miałam teraz ochotę uderzyć go w tę przystojną buźkę i wyjechać z miasta. – Zejdź stamtąd, Rose – polecił mi River ostrym tonem. – Idź zro- bić coś pożytecznego. Sprowadzę tu kogoś, kto sobie z tym poradzi. Tym razem pamiętał przynajmniej, jak mam na imię. W zeszłym tygodniu mówił do mnie Rachel, Daisy i Rhonda, za każdym razem ina- czej. Bez przerwy go poprawiałam i w końcu, widać, poskutkowało. Ro- zumiałam, że ma na głowie restaurację pełną nowych pracowników, a stres związany z wielkim otwarciem – już za dwa tygodnie – na pewno się na nim odbija. Ale mimo wszystko. Chłopiec, którego kiedyś znałam, był dobry, miły i troskliwy. Był moim bohaterem. W trakcie ostatnich dziesięciu lat River w pewnym momencie zmienił imię na Captain i stał się twardy. Nieprzystępny. Miałam wraże- nie, że nawet jego dziewczyna, ach-jaka-miła Elle, nie ma dostępu do ła- godniejszej strony Rivera. Tej, którą kiedyś znałam najlepiej. Jak nikt inny. Ale wszystko wskazywało na to, że tamto jego wcielenie przestało istnieć. – Elle kazała mi ustawić te kieliszki – powiedziałam, zeskakując ze stołka i prostując się, jak tylko mogłam. River miał teraz dobrze po- nad metr osiemdziesiąt wzrostu, zawsze zresztą był ode mnie dużo wyż- szy. Już kiedy mieliśmy po szesnaście lat. Nie skomentował tego, skinął głową w stronę kuchni. – Brad potrzebuje pomocy przy kuchennych przyborach, które wła- śnie przywieziono. Idź mu pomóc. Znajdę kogoś, dla kogo ustawienie tych kieliszków nie będzie takim wspinaczkowym wyzwaniem. Twarz oblał mi rumieniec zażenowania. Przecież wcale nie nawali- łam ani niczego nie stłukłam. Całkiem dobrze mi szło. Wykonywałam tę robotę powoli, ale w końcu bym się z nią uporała. – Dam sobie radę. Mój wzrost nie uniemożliwia mi wykonania tego zadania, jeśli o to panu chodzi – warknęłam. Ruszył w stronę drzwi i nawet się nie obejrzał. – Otwieramy za dwa tygodnie. Chciałbym, żeby do tej pory te kie- liszki zostały już ustawione. – I wyszedł. – Palant – mruknęłam pod nosem. Miałam ochotę mimo wszystko dokończyć ustawianie. Ale przy moim szczęściu ostatecznie stłukłabym całe pudełko. Nie mogłam ryzykować utraty tej pracy. Spakowałam wszystko i przyjechałam na Florydę, do Rosemary Beach, kiedy odkry- łam, że tu mogę znaleźć Rivera. Moje plany nie sięg... nicollubinDokumenty9 094Odsłony379 572Obserwuję421Rozmiar GBIlość pobrań305 55012 Nie pozwól mi odejść Dodano: 2 lata temuR E K L A M AInformacje o dokumencieDodano: 2 lata temuRozmiar : MBRozszerzenie:pdf _Urok czy wręcz geniusz pamięci polega na tym,__że jest ona kapry­śna, przy­pad­kowa i pełna tem­pe­ra­mentu:__usuwa w cień maje­sta­tyczną kate­drę, a uwiecz­nia__sto­ją­cego przed nią w kurzu małego chłopca, który je Bowen_Gdyby czło­wiek mógł we śnie przejść przez Raj__i dostałby kwiat na dowód,__że jego dusza rze­czy­wi­ście tam była, i gdyby__prze­bu­dziw­szy się, dostrzegł kwiat w swej dłoni – ach,__co wtedy?_z notat­nika Cole­ridge’a,przeł. Z. KubiakPRO­LOGPro­log_Jest w kabi­nie toa­lety, sie­dzi na sede­sie, łzy schną jej na policz­kach, roz­ma­zaw­szy tusz, który kilka godzin temu tak sta­ran­nie nało­żyła. Od razu widać, że to nie jej miej­sce, a mimo to jest jest pod­stępny, zawsze przy­cho­dzi i wycho­dzi jak gość, któ­rego się nie zapra­szało, ale któ­rego nie wypada nie wpu­ścić. Pra­gnie go, choć ni­gdy by tego nie przy­znała. Ostat­nio poczu­cie żalu to jedyna rzecz, która wydaje się jej praw­dziwa. Nawet teraz celowo myśli o swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółce, pomimo upływu czasu, bo ma ochotę zapła­kać. Jest jak dziecko sku­biące stru­pek. Nie może się powstrzy­mać, choć wie, że będzie radzić sobie sama. Naprawdę pró­bo­wała. I na­dal pró­buje, na swój spo­sób, ale cza­sem jedna osoba może pod­trzy­my­wać całe twoje życie, być twoją pod­porą, a gdy zabrak­nie jej krze­pią­cej obec­no­ści, czu­jesz, że spa­dasz, choć­byś miała wcze­śniej wiele sił i choć­byś całą swoją mocą sta­rała się utrzy­mać rów­no­ – dawno temu – szła sama pogrą­żoną w ciem­no­ści drogą zwaną Fire­fly Lane. To była naj­gor­sza noc w jej życiu i wła­śnie wtedy natknęła się na pokrewną był nasz począ­tek”. Ponad trzy­dzie­ści lat „Ty i ja kon­tra cały świat”. Naj­lep­sze przy­ja­ciółki na opo­wie­ści mają swój koniec, prawda? Traci się tych, któ­rych się kocha, i trzeba jakoś żyć odpu­ścić. Powie­dzieć »do widze­nia« z uśmie­chem”.__To nie będzie nie wie, co wła­śnie uru­cho­miła. Za chwilę wszystko się 112 wrze­śnia 2010, 22:14Czuła się lekko oszo­ło­miona. To było przy­jemne, jakby otu­lono ją cie­płym kocem. Jed­nak gdy się zorien­to­wała, gdzie jest, prze­stało być tak na sede­sie w kabi­nie toa­lety, a na policz­kach schły jej łzy. Ile czasu tu spę­dziła? Wstała powoli i wyszła z łazienki, toru­jąc sobie drogę przez zatło­czone foyer kina i igno­ru­jąc kry­tyczne spoj­rze­nia rzu­cane w jej stronę przez pięk­nych ludzi popi­ja­ją­cych szam­pana pod skrzą­cym się dzie­więt­na­sto­wiecz­nym żyran­do­lem. Seans musiał się już skoń­ zewnątrz ener­gicz­nie zrzu­ciła idio­tyczne lakie­ro­wane szpilki; pole­ciały gdzieś w cień. W dro­gich czar­nych poń­czo­chach ruszyła w sią­pią­cym desz­czu po brud­nych chod­ni­kach Seat­tle w kie­runku domu. To tylko z dzie­sięć prze­cznic. Da radę, a o tej porze i tak nie uda­łoby się zła­pać tak­ zbli­żała się do Vir­gi­nia Street, jej wzrok przy­cią­gnął jaskra­wo­ró­żowy neon MAR­TINI BAR. Przed drzwiami stała grupka ludzi, któ­rzy roz­ma­wiali i palili pod chro­nią­cym ich dasz­ posta­no­wiła sobie, że omi­nie lokal, to jed­nak skrę­ciła, pode­szła do drzwi i weszła do środka. Wsu­nęła się do ciem­nego, zatło­czo­nego wnę­trza i ruszyła pro­sto ku dłu­giemu maho­nio­wemu barowi.– Co podać? – zapy­tał szczu­pły, wyglą­da­jący na arty­stę męż­czy­zna o poma­rań­czo­wych wło­sach i takiej ilo­ści żela­stwa w twa­rzy, ile mie­ści się w alejce z nakręt­kami i śru­bami w mar­ke­cie budow­la­nym.– Tequ­ilę – odpo­wie­ pierw­szy kie­li­szek i zamó­wiła następny. Gło­śna muzyka nio­sła pocie­chę. Wypiła tequ­ilę i zaczęła koły­sać się do rytmu. Ludzie dokoła niej śmiali się i roz­ma­wiali. Czuła się odro­binę tak, jakby była czę­ścią tego całego zamie­sza­ w dro­gim wło­skim gar­ni­tu­rze zręcz­nie wci­snął się na miej­sce obok niej. Był wysoki i wyspor­to­wany. Miał jasne, dobrze ostrzy­żone i uło­żone włosy. Pew­nie ban­ko­wiec albo praw­nik z kor­po­ra­cji. I oczy­wi­ście dla niej za młody. Nie mógł mieć wię­cej niż trzy­dzie­ści pięć lat. Ile czasu tu spę­dził, cze­ka­jąc na spo­sob­ność, szu­ka­jąc naj­le­piej wyglą­da­ją­cej kobiety w barze? Jeden drink, dwa?Wresz­cie zwró­cił się ku niej. Widziała po jego spoj­rze­niu, że wie, kim jest, i uwiódł ją ten drobny wyraz uzna­nia.– Mogę posta­wić pani drinka?– Nie wiem. Może pan? – Czyżby lekko beł­ko­tała? Nie­do­brze. Jej myśli też nie były kla­ spoj­rze­nie prze­su­nęło się z jej twa­rzy na piersi, a potem znów spoj­rzał jej w oczy. Wcale nie ukry­wał, że roz­biera ją wzro­kiem.– Powie­dział­bym, że drinka co naj­mniej.– Zwy­kle nie zadaję się z nie­zna­jo­mymi – skła­ w jej życiu byli wyłącz­nie obcy ludzie. Wszy­scy inni, wszy­scy, któ­rzy się liczyli, zapo­mnieli o niej. Mocno odczu­wała dzia­ła­nie xanaksu. A może to była tequ­ila?Dotknął jej pod­bródka, musnął deli­kat­nie kra­wędź żuchwy, spra­wia­jąc, że prze­szedł ją dreszcz. Takie dotknię­cie jej wyma­gało śmia­ło­ści, nikt już tego nie robił.– Jestem Troy – przed­sta­wił w jego błę­kitne oczy i poczuła cię­żar samot­no­ści. Kiedy ostat­nio pra­gnął jej jakiś męż­czy­zna?– Tully Hart – odpo­wie­działa.– ją. Sma­ko­wał słodko, jakimś likie­rem, i papie­ro­sami. A może trawą. Chciała się roz­to­pić w czy­sto fizycz­nym doświad­cze­niu, roz­pu­ścić jak kawa­łek cze­ko­lady. Chciała zapo­mnieć o wszyst­kim, co jej w życiu nie wyszło. I o tym, że skoń­czyła w takim miej­scu jak to. Sama w morzu obcych.– Poca­łuj mnie jesz­cze raz – powie­działa, choć nie cier­piała tonu żało­snego bła­ga­nia w swoim gło­ to brzmie­nie z dzie­ciń­stwa, gdy była małą dziew­czynką z nosem przy­ci­śnię­tym do szyby, cze­ka­jącą na powrót matki. „Co jest ze mną nie tak?” – pytała tamta dziew­czynka każ­dego, kto zechciał słu­chać, ale ni­gdy nie uzy­skała odpo­wie­dzi. Tully przy­cią­gnęła do sie­bie nie­zna­jo­mego, ale nawet gdy ją cało­wał i napie­rał na nią cia­łem, poczuła, że zaczyna pła­kać, a gdy łzy popły­nęły, nic już nie mogło ich powstrzy­ wrze­śnia 2010, 02:01Tully wyszła z baru ostat­nia. Drzwi zatrza­snęły się za nią, a neon syk­nął i zgasł. Było po dru­giej w nocy i ulice Seat­tle opu­sto­szały. Uci­ szła śli­skim chod­ni­kiem. Poca­ło­wał ją męż­czy­zna – nie­zna­jomy – a ona się roz­pła­ Nic dziw­nego, że się wyco­ jak z cebra. Pomy­ślała, że się zatrzyma, odchyli głowę i zacznie poły­kać deszcz, dopóki się nie utopi. To nie byłoby takie wra­że­nie, że droga do domu trwa całe godziny. W budynku minęła por­tiera, nie patrząc mu w oczy. W win­dzie zoba­czyła swoje odbi­cie w pokry­wa­ją­cych ściany kosz­mar­nie. Kasz­ta­nowe włosy – z dłu­gimi odro­stami – two­rzyły pta­sie gniazdo, a tusz spły­wał z rzęs na policzki, roz­ma­zu­jąc się jak akwa­ windy otwo­rzyły się i Tully wyszła na kory­tarz. Tak się zata­czała, że dopiero po chwili dotarła do swo­ich drzwi i cztery razy pró­bo­wała tra­fić klu­czem do zamka. Zanim otwo­rzyła, poczuła, że kręci jej się w gło­wie, która znowu ją roz­bo­ pomię­dzy jadal­nią a salo­nem wpa­dła na sto­lik i omal się nie prze­wró­ciła. Ura­to­wała ją sofa. Tully osu­nęła się z wes­tchnie­niem na grubą, białą podu­chę. Sto­lik był zasy­pany pocztą. Rachunki i cza­so­pi­ oczy i pomy­ślała, jakim baj­zlem stało się jej życie.– A niech cię, Katie Ryan – szep­nęła do naj­lep­szej przy­ja­ciółki, któ­rej nie samot­ność była nie do znie­sie­nia. Lecz jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka ode­szła. Umarła. Od tego wszystko się zaczęło. Od straty Kate. Czy to nie żało­sne? Tully zaczęła opa­dać na dno po śmierci przy­ja­ciółki i nie potra­fiła się od niego odbić.– Potrze­buję cię – dodała. A potem to wykrzy­czała: – Potrze­buję cię! jej opa­dła. Tully zasnęła? Może…Kiedy z powro­tem otwo­rzyła oczy, zaczęła wpa­try­wać się załza­wio­nym wzro­kiem w stos poczty na sto­liku do kawy. Głów­nie rachunki, kata­logi i cza­so­pi­sma, któ­rych od dawna nie czy­tała. Gdy już miała odwró­cić wzrok, jedno ze zdjęć przy­kuło jej brwi i nachy­liła się. Odsu­nęła koperty, by wygrze­bać maga­zyn „Star”, który leżał na spo­dzie. W pra­wym gór­nym rogu znaj­do­wało się nie­wiel­kie zdję­cie jej twa­rzy. Nie­zbyt udane. Nie takie, z któ­rego mogłaby być dumna. Pod spodem jedno straszne słowo:„Uza­leż­niona”.Chwy­ciła cza­so­pi­smo drżą­cymi dłońmi i otwo­rzyła je. Strony migały jedna za drugą, aż ponow­nie zna­la­zła swoje zdję­ arty­kuł, nawet nie zaj­mo­wał HISTO­RIA, KTÓRA KRYJE SIĘ ZA PLOT­KAMISta­rze­nie się nie jest łatwe dla zna­nych kobiet, lecz dla Tully Hart, byłej gwiazdy świę­cą­cego nie­gdyś triumfy pro­gramu _Dziew­czyń­ska godzina,_ oka­zuje się wyjąt­kowo trudne. Chrze­śnica pani Hart, Marah Ryan, udzie­liła naszej redak­cji infor­ma­cji na zasa­dzie wyłącz­no­ści. Pani Ryan, l. 20, potwier­dza, że pięć­dzie­się­cio­let­nia Tully Hart zmaga się ostat­nio z demo­nami, które prze­śla­do­wały ją przez całe życie. Według pani Ryan w ostat­nich mie­sią­cach pani Hart „nie­po­ko­jąco przy­tyła”, nad­uży­wa­jąc leków i alko­holu…_O mój Boże! zabo­lała tak bar­dzo, że Tully nie była w sta­nie oddy­chać. Doczy­tała arty­kuł do końca, a potem pozwo­liła, by cza­so­pi­smo wypa­dło jej z któ­rego nie dopusz­czała do sie­bie od mie­sięcy, od lat, nagle ożył i zacią­gnął ją w naj­bar­dziej ponure i samotne miej­sce na świe­cie. Po raz pierw­szy Tully nie potra­fiła sobie nawet wyobra­zić, że kie­dy­kol­wiek wygrze­bie się z tej prze­pa­ chwiej­nie, łzy zamgliły jej wzrok, gdy się­gnęła po klu­czyki do mogła tak dłu­żej 33O czwar­tej w nocy Johnny zre­zy­gno­wał z prób zaśnię­cia. Skąd mu przy­szło do głowy, że uda mu się usnąć w noc po pogrze­bie żony?Odsu­nął koł­drę i wstał z łóżka. Deszcz łomo­tał o kryty gon­tem dach, jego echo nio­sło się po całym domu. Johnny dotknął włącz­nika przy kominku w sypialni, roz­le­gło się stuk­nię­cie i gwizd, a potem ożyły nie­bie­skie i poma­rań­czowe pło­myki, ska­cząc po sztucz­nym pola­nie. Poczuł deli­katny zapach gazu. Stał tak kilka minut, wpa­tru­jąc się w zaczął się wałę­sać po domu. To jedyne okre­śle­nie, jakim potra­fił opi­sać spo­sób, w jaki bez­wied­nie prze­cho­dził z pokoju do pokoju. Co pewien czas orien­to­wał się, że stoi gdzieś i wpa­truje się w coś, nie koja­rząc, kiedy tu przy­szedł ani dla­czego przy­sta­nął aku­rat któ­rymś momen­cie zna­lazł się z powro­tem w sypialni. Jej szklanka na wodę wciąż stała na sto­liku noc­nym. Podob­nie jak oku­lary do czy­ta­nia i ręka­wiczki, w któ­rych pod koniec spała, bo cią­gle było jej zimno. Rów­nie wyraź­nie jak wła­sny oddech usły­szał jej głos: „Byłeś moim jedy­nym, Joh­nie Ryan. Kocha­łam cię z każ­dym swoim odde­chem przez dwa­dzie­ścia lat”. To wła­śnie powie­działa mu w swą ostat­nią noc. Leżeli razem w łóżku, on obej­mo­wał ją, bo ona była zbyt słaba, by przy­tu­lić jego. Pamię­tał, że wtu­lił twarz w zagłę­bie­nie jej szyi i powie­dział: „Nie zosta­wiaj mnie, Katie. Jesz­cze nie teraz”.Zawiódł ją nawet wtedy, gdy umie­ się i zszedł na zale­wało roz­myte szare świa­tło. Deszcz ska­py­wał z oka­pów, łago­dząc kon­tury kra­jo­brazu. W kuchni zoba­czył cały blat sta­ran­nie umy­tych i wytar­tych naczyń, które roz­ło­żono na ście­recz­kach, i kosz na śmieci pełen papie­ro­wych tale­rzy­ków i ser­we­tek w jaskra­wych kolo­rach. Lodówka i zamra­żarka były wypeł­nione przy­kry­tymi folią pojem­ni­kami. Teściowa zro­biła wszystko, co należy, gdy on krył się samot­nie na zewnątrz, w ciem­no­ kawę, pró­bo­wał wyobra­zić sobie nową wer­sję swo­jego życia. Widział jedy­nie puste miej­sce przy stole w jadalni, nie tę osobę za kie­row­nicą, śnia­da­nie robione nie tymi dobrym ojcem. Pomóż im się z tym upo­ się o blat, popi­ja­jąc kawę. Gdy nale­wał sobie trze­cią fili­żankę, poczuł, że kofe­ina pod­nio­sła mu poziom adre­na­liny. Ręce zaczęły mu się trząść, więc odsta­wił kawę i wziął sok poma­rań­ kofe­iny jesz­cze cukier. Co w następ­nej kolej­no­ści – tequ­ila? Wła­ści­wie nie pod­jął decy­zji, by się ruszyć. Po pro­stu wywę­dro­wał z kuchni, któ­rej każdy cen­ty­metr przy­po­mi­nał mu o żonie – lawen­dowy krem do rąk, który tak lubiła, tabliczkę z napi­sem JESTE­ŚCIE WYJĄT­KOWI, którą wycią­gała przy naj­drob­niej­szych suk­ce­sach dzieci, dzba­nek na wodę, który odzie­dzi­czyła po babci i któ­rego uży­wała przy spe­cjal­nych oka­ że ktoś dotyka jego ramie­nia, i się wzdry­ teściowa, Mar­gie. Była już ubrana – miała na sobie dżinsy z wyso­kim sta­nem, teni­sówki i czarny golf. Posłała mu znu­żony niej sta­nął Bud. Wyglą­dał na dzie­sięć lat star­szego od żony. Przez ostatni rok jesz­cze bar­dziej ucichł, choć i wcze­śniej nikt nie nazwałby go gada­tli­wym. Zaczął żegnać się z Katie na długo przed tym, jak reszta z nich zaak­cep­to­wała nie­unik­nione, a teraz, gdy ode­szła, jakby stra­cił głos. Podob­nie jak żona był ubrany swo­bod­nie. Miał na sobie wran­glery pod­kre­śla­jące chu­dość nóg i wysta­jący brzuch, wester­nową koszulę w brą­zowo-białą kratę i sze­roki pas ze srebrną sprzączką. Włosy stra­cił już dawno, ale kom­pen­so­wały to gęste słowa prze­szli do kuchni, gdzie Johnny nalał im po kubku kawy.– Kawa. Bogu dzięki – powie­dział szorstko Bud, bio­rąc kubek w swoje spra­co­wane dło­ na sie­bie.– Musimy zawieźć Seana na lot­ni­sko za godzinę, ale potem możemy wró­cić i wam poma­gać – ode­zwała się Mar­gie. – Dopóki będzie­cie tego potrze­bo­ był jej bar­dzo wdzięczny. Stała mu się bliż­sza niż wła­sna matka, ale musiał być samo­ Tak!To nie był po pro­stu kolejny dzień. Zoba­czył to wyraź­nie. Nie mógł uda­wać, że to zwy­kły dzień. Nie mógł dać dzie­ciom śnia­da­nia i zawieźć ich do szkoły, a potem pójść do pracy w tele­wi­zji i zająć się pro­duk­cją jakie­goś tan­det­nego pro­gramu roz­ryw­ko­wego albo odcinka audy­cji life­sty­lo­wej, która ni­gdy nie zmie­niła niczy­jego stylu życia.– Zabie­ram nas stąd – oznaj­mił.– Och? – powie­działa Mar­gie. – Dokąd?Powie­dział to, co pierw­sze przy­szło mu do głowy.– Na uwiel­biała tę wyspę. Od zawsze pla­no­wali zabrać tam przyj­rzała mu się przez swoje nowe oku­lary ze szkłami nie­mal bez opra­wek.– Ucieczka niczego nie zmieni – mruk­nął Bud.– Wiem, Bud. Ale ja tutaj po pro­stu tonę. Gdzie­kol­wiek spoj­rzę…– Tak – wszedł mu w słowo dotknęła ramie­nia Johnny’ego.– Jak możemy pomóc?Teraz, gdy Johnny miał plan – choć nie­do­sko­nały i tym­cza­sowy – poczuł się lepiej.– Ja zajmę się rezer­wa­cjami. Nie mów­cie nic dzie­ciom. Niech się wyśpią.– Kiedy wyjeż­dża­cie?– Mam nadzieję, że dzi­siaj.– Lepiej zadzwoń do Tully i powiedz jej. Pla­no­wała być tu o jede­na­ poki­wał głową, ale Tully była w tej chwili naj­mniej­szym z jego zmar­twień.– Okej – powie­działa Mar­gie, skła­da­jąc dło­nie. – Wyczysz­czę lodówkę i prze­niosę wszyst­kie zapie­kanki do zamra­żarki w garażu.– A ja odwo­łam dostawy mleka i dam znać na poli­cję – dodał Bud. – Żeby mieli wasz dom na w ogóle o tym nie pomy­ślał. To Kate zawsze wszystko przy­go­to­wy­wała przed ich wyjaz­ pokle­pała go po ramie­niu.– Idź zro­bić te rezer­wa­cje. Zaj­miemy się im obojgu i poszedł do swo­jego gabi­netu. Usiadł do kom­pu­tera i w nie­spełna dwa­dzie­ścia minut doko­nał rezer­wa­cji. Za dzie­sięć siódma miał już kupione bilety, wyna­jęty samo­chód i dom. Zostało tylko powia­do­mie­nie pokoju chłop­ców pod­szedł do pię­tro­wego łóżka i zna­lazł obu bliź­nia­ków na dol­nej czę­ści, wtu­lo­nych w sie­bie niczym para szcze­nia­ brą­zową czu­prynę Lucasa.– Hej, Sky­wal­ker, wsta­jemy.– Ja chcę być Sky­wal­ke­rem – wymam­ro­tał Wills przez się uśmiech­nął.– Ty jesteś Zdo­bywcą, pamię­tasz?– Nikt nie wie, kim był Wil­helm Zdo­bywca – odparł Wills, sia­da­jąc na łóżku. Miał na sobie czer­wono-nie­bie­ską piżamę ze Spi­der-Manem. – Musia­łaby być o nim jakaś usiadł, roz­glą­da­jąc się nie­przy­tom­nie.– Już pora do szkoły?– Nie idzie­cie dzi­siaj do szkoły – stwier­dził zmarsz­czył brwi.– Bo mama umarła?Johnny się wzdry­gnął.– Wła­ści­wie tak. Jedziemy na Hawaje. Nauczę was sur­fo­wać.– Ty nie umiesz sur­fo­wać – stwier­dził wciąż marsz­czący brwi Wills. Już był scep­tyczny.– A wła­śnie że umie. Prawda, tato? – zapy­tał jego brat spod swo­jej dłu­giej grzywki. Pełen wiary Lucas.– Za tydzień będę umiał – powie­dział Johnny, a oni roz­ch­mu­rzyli się i zaczęli pod­ska­ki­wać na łóżku. – Umyj­cie zęby i ubierz­cie się. Wrócę za dzie­sięć minut spa­ko­wać wasze rze­ bły­ska­wicz­nie pobie­gli do łazienki, sztur­cha­jąc się po dro­dze łok­ciami. Johnny wyszedł powoli z ich pokoju i ruszył kory­ta­rzem. Zapu­kał do drzwi córki i usły­szał znu­żone:– Co?Zanim wszedł do jej pokoju, wstrzy­mał powie­trze. Wie­dział, że namó­wie­nie popu­lar­nej w szkole nasto­latki do wyjazdu nie będzie łatwe. Nic nie liczyło się dla Marah bar­dziej niż przy­ja­ciółki. Szcze­gól­nie przy nie­po­sła­nym łóżku i cze­sała swoje dłu­gie i lśniące czarne włosy. Ubrała się do szkoły w spodnie z komicz­nie niskim sta­nem i roz­sze­rza­nymi nogaw­kami oraz T-shirt jak dla nie­mow­laka. Jakby się wybie­rała w trasę z Brit­ney Spe­ars. Johnny stłu­mił iry­ta­cję. To nie był moment na kłót­nie o modzie.– Hej – powie­dział, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.– Hej – odpo­wie­działa, nawet na niego nie spoj­rzaw­szy. Jej głos miał w sobie pewną ostrość, któ­rej nabrał w cza­sie doj­rze­wa­ wes­tchnął. Wyglą­dało na to, że nawet żałoba nie zmięk­czyła Marah. O ile nie uczy­niła jej jesz­cze bar­dziej odło­żyła szczotkę i zwró­ciła się ku niemu. Teraz już rozu­miał, dla­czego Kate tak czę­sto raniło jej osą­dza­jące spoj­rze­nie. Marah miała bar­dzo prze­ni­kliwy wzrok.– Prze­pra­szam za wczo­raj­szy wie­czór – zaczął.– Wszystko jedno. Mam dzi­siaj po lek­cjach tre­ning pił­kar­ski. Mogę wziąć auto mamy?Usły­szał, że głos jej się zała­mał na ostat­nim sło­wie. Usiadł na skraju łóżka córki i cze­kał, żeby się przy­sia­dła. Gdy tego nie zro­biła, poczuł, że ogar­nia go fala znu­że­nia. Marah była taka kru­cha. Wszy­scy byli teraz deli­katni, ale Marah przy­po­mi­nała Tully. Obie nie potra­fiły oka­zać sła­bo­ści. Marah dostrzeże jedy­nie to, że prze­rwał jej przy­go­to­wa­nia do szkoły, a poświę­cała im wię­cej czasu niż mnich poran­nym modłom.– Lecimy na Hawaje na tydzień. Możemy…– Co? Kiedy?– Wyjeż­dżamy za dwie godziny. Kauai jest…– Nie ma mowy! – wrza­ wybuch był tak nie­spo­dzie­wany, że Johnny zapo­mniał, co chciał powie­dzieć.– Co?– Nie mogę opu­ścić szkoły. Muszę zadbać o koń­cowe oceny. Obie­ca­łam mamie, że będę się dobrze uczyć.– To godne pochwały, Marah. Ale potrze­bu­jemy tro­chę czasu razem jako rodzina. Żeby sobie to wszystko poukła­dać. Możesz zabrać ze sobą pod­ręcz­niki, jeśli będziesz chciała.– Jeśli będę chciała?! – Aż tup­nęła nogą. – Nie masz zie­lo­nego poję­cia, jak jest w liceum. Wiesz, jaka jest kon­ku­ren­cja? Jak się dostanę do dobrego col­lege’u, jeśli zawalę ten semestr?– Przez jeden tydzień nic się nie sta­nie.– Ha! Mam roz­sze­rzoną mate­ma­tykę. I WOS. I gram w tym roku w repre­zen­ta­cji pił­kar­ sobie sprawę, że może to zała­twić dobrze albo źle. Tylko nie wie­dział, jaki jest ten dobry spo­sób, i szcze­rze mówiąc, był zbyt zmę­czony i zestre­so­wany, żeby się przej­mo­ Wyjeż­dżamy o dzie­sią­tej. Spa­kuj go za ramię.– Pozwól mi zostać z Tully!Spoj­rzał na nią i dostrzegł, że ze zło­ści dostała czer­wo­nych plam na bla­dej skó­rze.– Tully? Jako opie­kunka? Och… Nie.– Bab­cia i dzia­dek zostaną ze mną w domu.– Marah, jedziemy. Musimy pobyć razem, tylko we tup­nęła nogą.– Nisz­czysz mi życie.– Nie że powi­nien powie­dzieć coś mądrego i ponad­cza­so­wego. Ale co? Zdą­żył znie­na­wi­dzić te wszyst­kie banały, które ludzie roz­dają niczym mię­tówki po czy­jejś śmierci. Nie wie­rzył, że czas ule­czy tę ranę ani że Kate jest teraz w lep­szym miej­scu, ani że nauczą się żyć dalej. W żaden spo­sób nie umiałby skie­ro­wać takich pustych słów do Marah, która naj­wy­raź­niej tak jak on ledwo utrzy­my­wała się na się, weszła do łazienki i zatrza­snęła nie cze­kać, aż zmieni zda­nie. W swo­jej sypialni chwy­cił tele­fon i wybrał numer, wcho­dząc do gar­de­roby, by poszu­kać walizki.– Halo? – Po gło­sie Tully można było poznać, jak kiep­sko się wie­dział, że powi­nien prze­pro­sić za miniony wie­czór, ale za każ­dym razem, gdy o tym myślał, czuł przy­pływ gniewu. Nie daro­wał więc sobie wypo­mnie­nia jej roz­cza­ro­wu­ją­cego zacho­wa­nia, ale już gdy o tym wspo­mi­nał, wie­dział, że ona będzie się bro­nić, i fak­tycz­nie to zro­biła.– Kate tego chciała – powie­działa się. Na­dal mówiła, ale prze­rwał jej, oznaj­mia­jąc:– Jedziemy dziś na Kauai.– Co?– Musimy spę­dzić tro­chę czasu razem. Sama tak mówi­łaś. Wyla­tu­jemy o dru­giej Hawa­iian Air­li­nes.– Nie­wiele czasu na przy­go­to­wa­nia.– Tak. – Też go to mar­twiło. – Muszę coś mówiła, pytała chyba o pogodę, ale on się roz­łą­ tamto popo­łu­dnie w środku tygo­dnia w paź­dzier­niku 2006 mię­dzy­na­ro­dowy port lot­ni­czy SeaTac był zaska­ku­jąco zatło­czony. Przy­je­chali wcze­śniej, żeby pod­rzu­cić na samo­lot brata Kate, Seana, który wra­cał do ode­brał karty pokła­dowe z auto­matu, a potem popa­trzył na dzieci. Każde z nich wpa­try­wało się w jakieś elek­tro­niczne urzą­dze­nie. Marah wysy­łała ese­mesa na swo­jej nowej komórce. Nie miał poję­cia, co to jest ese­mes, i nie obcho­dziło go to. To Kate chciała, żeby ich szes­na­sto­let­nia córka miała tele­fon komór­kowy.– Mar­twię się o Marah – powie­działa Mar­gie, pod­cho­dząc do niego.– Wygląda na to, że nisz­czę jej życie, zabie­ra­jąc ją na cmok­nęła.– Jeśli nie nisz­czysz szes­na­sto­latce życia, to zna­czy, że jej nie wycho­wu­jesz. Nie tym się mar­twię. Myślę, że ona żałuje tego, jak trak­to­wała matkę. Zwy­kle się z tego wyra­sta, ale jeśli matka umiera…Auto­ma­tyczne drzwi za nimi otwarły się z sykiem i do hali wbie­gła Tully. Miała na sobie let­nią sukienkę, san­dałki na nie­bo­tycz­nie wyso­kich szpil­kach i biały kape­lusz z sze­ro­kim ron­dem. Cią­gnęła za sobą walizkę Louis Vuit­ się przed nimi bez tchu.– Co? No co? Chyba zdą­ży­łam?Johnny gapił się na Tully. Co ona tu, do dia­bła, robi? Mar­gie powie­działa coś cicho, a potem potrzą­snęła głową.– Tully! – zawo­łała Marah. – Bogu wziął Tully pod rękę i odcią­gnął na bok.– Nie jesteś zapro­szona na ten wyjazd, Tul. Jedziemy tylko we czwórkę. Nie wie­rzę, że pomy­śla­łaś…– Och – szep­nęła to tak cicho, że zabrzmiało jak wes­tchnie­nie. Widział, jak bar­dzo ją zra­nił. – Powie­dzia­łeś „my”. Myśla­łam, że mnie też masz na ile razy w życiu została porzu­cona, zosta­wiona przez matkę, ale nie miał siły mar­twić się teraz o Tully Hart. Tra­cił kon­trolę nad wła­snym życiem i mógł myśleć jedy­nie o swo­ich dzie­ciach i o tym, żeby jakoś wytrwać. Mruk­nął coś pod nosem i odwró­cił się od niej.– Chodź­cie, dzieci – powie­dział szorstko, dając im zale­d­wie chwilę na poże­gna­nie się z Tully. Objął teściów i szep­nął: – Do zoba­cze­nia.– Pozwól jej lecieć z nami – jęczała Marah. – Pro­szę…Johnny ruszył dalej. Nie był w sta­nie zare­ago­wać ina­ sześć godzin, zarówno w powie­trzu, jak i na lot­ni­sku w Hono­lulu, córka cał­ko­wi­cie igno­ro­wała Johnny’ego. Na pokła­dzie samo­lotu niczego nie zja­dła, nie obej­rzała filmu ani nie czy­tała. Sie­działa po dru­giej stro­nie przej­ścia niż on z chłop­cami, miała zamknięte oczy i kiwała głową do muzyki, któ­rej nie sły­ dać jej znać, że choć czuje się samotna, nie jest sama. Powi­nien się upew­nić, że córka wie, że on jest obok, że na­dal są rodziną, choć ta kon­struk­cja wydaje się teraz tak chwiejna. Lecz na to musiał przyjść odpo­wiedni moment. Przy nasto­lat­kach trzeba ostroż­nie wybie­rać chwilę na kon­takt, bo ina­czej można takiej próby gorzko żało­ na Kauai o czwar­tej po połu­dniu czasu hawaj­skiego, ale Johnny miał wra­że­nie, że podróż trwała wiele dni. Wycho­dzili z samo­lotu ręka­wem, chłopcy pierwsi. W zeszłym tygo­dniu śmia­liby się w takim momen­cie, teraz byli krok z Marah.– Hej.– Co?– Nie można powie­dzieć „hej” do wła­snej córki?Prze­wró­ciła oczami, nie zwal­nia­jąc taśmy do odbie­ra­nia bagażu, gdzie kobiety w tra­dy­cyj­nych hawaj­skich sukien­kach wrę­czały czer­wone i białe gir­landy z kwia­tów gościom, któ­rzy mieli wyku­piony pakiet wcza­ zewnątrz słońce mocno pra­żyło. Różowe bugen­wille w peł­nym roz­kwi­cie opla­tały ogro­dze­nie ota­cza­jące park. Johnny popro­wa­dził wszyst­kich na drugą stronę ulicy, do punktu wynajmu samo­cho­dów. Po dzie­się­ciu minu­tach jechali srebr­nym mustan­giem kabrio­le­tem na pół­noc jedyną auto­stradą na wyspie. Zatrzy­mali się w skle­pie Safe­way, naku­pili jedze­nia, a potem wsie­dli z powro­tem do pra­wej roz­cią­gała się nie­koń­cząca się linia wybrzeża z pla­żami o zło­tym pia­sku, zale­wa­nymi pie­ni­stymi, błę­kit­nymi falami i poprze­ci­na­nymi wysep­kami czar­nej wul­ka­nicz­nej skały. Im dalej na pół­noc, tym kra­jo­braz sta­wał się buj­niej­szy i bar­dziej zie­lony.– Ach, jak tu ład­nie – powie­dział do Marah, która sie­działa obok w fotelu pasa­żera zgar­biona i wpa­trzona w komórkę. Znów te ese­mesy.– Taa – odpo­wie­działa, nie pod­no­sząc wzroku.– Marah – rzu­cił ostrze­gaw­czym tonem. Jakby mówił: „Stą­pasz po cien­kim lodzie”.Spoj­rzała na niego.– Ash­ley prze­syła mi pracę domową. Mówi­łam ci, że nie powin­nam opusz­czać szkoły.– Marah…Zer­k­nęła w prawo.– Fale. Pia­sek. Grubi biali ludzie w hawaj­skich koszu­lach. I skar­pet­kach do san­da­łów. Wspa­niałe waka­cje, tato. Od razu zapo­mnia­łam, że mama dopiero co umarła. wró­ciła do ese­me­so­wa­nia na moto­roli się. Droga przed nimi wiła się wzdłuż wybrzeża, opa­da­jąc w dół wśród zie­leni doliny Hana­ Hana­lei two­rzyła wesoła mie­szanka drew­nia­nych budyn­ków, kolo­ro­wych szyl­dów i sta­no­wisk z lodami _shave ice_. Johnny skrę­cił w drogę wska­zaną przez MapQu­est i natych­miast musiał zwol­nić z powodu rowe­rzy­stów i sur­fe­rów zaj­mu­ją­cych obie strony który wyna­jęli, był sta­ro­świec­kim hawaj­skim bun­ga­lo­wem przy Weke Road. Johnny wje­chał na pod­jazd wysy­pany kru­szo­nymi kora­ natych­miast wysie­dli z auta. Byli zbyt pod­eks­cy­to­wani, by choćby jesz­cze chwilę wytrzy­mać w zamknię­ciu. Johnny zaniósł dwie walizki na schodki od frontu i otwo­rzył drzwi. Na drew­nia­nych pod­ło­gach stały bam­bu­sowe meble w stylu lat pięć­dzie­sią­tych, z gru­bymi, kwie­ci­stymi podusz­kami. Kuch­nia z drewna koa i kącik jadalny znaj­do­wały się po lewej stro­nie głów­nego holu, a wygodny salon po pra­wej. Spo­rej wiel­ko­ści tele­wi­zor ucie­szył chłop­ców, któ­rzy natych­miast popę­dzili przez dom, wrzesz­cząc:– Ja wybie­ram pierw­szy!Johnny pod­szedł do prze­suw­nych drzwi tarasu wycho­dzą­cego na ocean. Traw­nik docho­dził do zatoki Hana­lei Bay. Johnny pamię­tał ostatni raz, gdy byli tu z Kate. „Zabierz mnie do łóżka, Johnny Ryanie. Nie poża­łu­jesz…”.Wills wpadł na niego z całym impe­tem.– Jeste­śmy głodni, wyha­mo­wał tuż przy nich.– Umie­ramy z W domu była już pra­wie dzie­wiąta wie­czo­rem. Jak mógł zapo­mnieć o tym, że dzie­ciom należy się kola­cja?– Jasne. Pój­dziemy do baru, który z mamą uwiel­ zachi­cho­tał.– My nie możemy iść do baru, poczo­chrał mu włosy.– W sta­nie Waszyng­ton pew­nie nie, ale tutaj jak naj­bar­dziej może­cie.– Ale faj­nie – powie­dział usły­szał, że Marah roz­pa­ko­wuje w kuchni zakupy. Uznał, że to dobry znak. Nie musiał jej o to pro­sić ani nic naka­zy­ nie­całe pół godziny wybrali pokoje, roz­ło­żyli rze­czy i prze­brali się w szorty i T-shirty, a potem ruszyli spo­kojną ulicą do sta­rego, przy­po­mi­na­ją­cego ruderę drew­nia­nego budynku bli­sko cen­trum mia­steczka. Tahiti uwiel­biała sta­ro­świecki poli­ne­zyj­ski kicz tego miej­sca, który był tu czymś wię­cej niż deko­ra­cją. Podobno wystrój baru nie zmie­nił się od ponad czter­dzie­stu wnę­trzu peł­nym tury­stów i miej­sco­wych, łatwych do odróż­nie­nia po stro­jach – zna­leźli nie­wielki bam­bu­sowy sto­lik nie­opo­dal „sceny” – pod­wyż­sze­nia o powierzchni metr na pół­tora z dwoma tabo­re­tami i dwoma mikro­fo­nami.– Faj­nie tu jest! – oznaj­mił Lucas, ener­gicz­nie koły­sząc się na krze­ bał się, że krze­sło się prze­wróci i w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach coś by powie­dział, posta­rał się poha­mo­wać chłop­ców, lecz ich entu­zjazm był wła­śnie tym, po co tutaj przy­je­chali, więc dał spo­kój i zajął się swoją butelką corony. Zmę­czona kel­nerka wła­śnie nio­sła im pizzę, gdy poja­wił się zespół – dwóch Hawaj­czy­ków z gita­rami. Pierw­szym utwo­rem, który zagrali, było _Some­where over the rain­bow_ Isra­ela Kama­ka­wiwo’ole’a na uku­ miał wra­że­nie, jakby Kate poja­wiła się na ławce obok, oparła o niego i śpie­wała cicho, fał­szu­jąc, ale gdy się odwró­cił, zoba­czył tylko Marah, która natych­miast zmarsz­czyła brwi.– Co? Wcale nie ese­me­ wie­dział, co powie­dzieć.– Nie­ważne – rzu­ciła Marah, ale wyglą­dała na roz­cza­ro­ się kolejny utwór. _When you see Hana­lei by moon­li­ght…_Piękna kobieta o roz­ja­śnio­nych słoń­cem blond wło­sach i pro­mien­nym uśmie­chu weszła na maleńką scenę i zaczęła tań­czyć hula do tej pio­senki. Gdy muzyka się skoń­czyła, pode­szła do ich sto­lika.– Pamię­tam cię – zwró­ciła się do Johnny’ego. – Twoja żona chciała się zapi­sać na lek­cje hula, gdy tu ostat­nio byli­ obrzu­cił ją spoj­rze­niem.– Mama nie żyje.– Och – powie­działa tan­cerka. – Tak mi przy­ jak Johnny miał dość tych słów.– To miłe, że ją pani pamięta – odarł znu­żo­nym tonem.– Miała piękny uśmiech – powie­działa poki­wał głową.– Cóż. – Pokle­pała go po ramie­niu, jakby byli przy­ja­ciółmi. – Mam nadzieję, że ta wyspa wam pomoże. Jeśli jej na to pozwo­li­cie. gdy wra­cali do domu w gasną­cym świe­tle dnia, chłopcy byli już tak zmę­czeni, że zaczęli się kłó­cić, a Johnny zbyt wykoń­czony, by się tym prze­jąć. W domu pomógł im przy­szy­ko­wać się do snu, przy­krył ich i poca­ło­wał na dobra­noc.– Tato? – zapy­tał Wills sen­nym gło­sem. – Będziemy się jutro kąpać?– Pew­nie, Zdo­bywco. Po to tu jeste­śmy.– Ja na pewno wejdę pierw­szy. Lucas to tchórz.– Wcale poca­ło­wał ich jesz­cze raz i wstał. Idąc przez dom w poszu­ki­wa­niu córki, prze­cze­sał włosy dło­nią i wes­tchnął. Zna­lazł ją na oka­la­ją­cej cały dom weran­dzie. Sie­działa na leżaku. Zatoka ską­pana była w księ­ży­co­wym bla­sku. W powie­trzu czuć było sól, morze i kwiaty plu­me­rii. Osza­ła­mia­jący, słodki i uwo­dzi­ciel­ski zapach. Wzdłuż trzy­ki­lo­me­tro­wej linii plaży roz­siane były ogni­ska, wokół któ­rych stały i tań­czyły cie­nie ludzi. Ich śmiech uno­sił się ponad szu­mem fal.– Powin­ni­śmy byli tu przy­je­chać, kiedy jesz­cze żyła – ode­zwała się głos wyda­wał się taki młody, smutny i odle­ Mieli taki zamiar. Ileż to razy pla­no­wali wyjazd, żeby odwo­łać go z jakie­goś zupeł­nie dziś nie­istot­nego powodu? Wydaje ci się, że masz na wszystko mnó­stwo czasu, i nagle się oka­zuje, że to nie­prawda.– Może patrzy na nas teraz.– Taa. Na pewno.– Wielu ludzi w to wie­rzy.– Żałuję, że do nich nie wes­tchnął.– Taa. Ja wstała. Spoj­rzała na niego. Smu­tek, który ujrzał w jej oczach, był doj­mu­jący.– Nie mia­łeś racji.– W czym?– Ten widok niczego nie zmie­nia.– Pra­gną­łem odmiany. Możesz zro­zu­mieć?– No cóż… Ja pra­gnę­łam tych sło­wach odwró­ciła się i weszła do domu. Drzwi się zasu­nęły. Johnny stał, wstrzą­śnięty jej sło­wami. Tak naprawdę nie pomy­ślał, czego potrze­bują jego dzieci. Wetknął ich potrzeby mię­dzy swoje i uznał, że tak wszyst­kim będzie byłaby roz­cza­ro­wana. Już. Znowu. Co gor­sza, wie­dział, że córka ma widok niczego nie zmie­ 44Nawet w raju – a może zwłasz­cza w raju – Johnny spał źle, nie­przy­zwy­cza­jony do samot­no­ści, ale każ­dego ranka wyry­wał go ze snu blask słońca na błę­kit­nym nie­bie i szum fal, które jakby się śmiały, sunąc po pia­sku. Zwy­kle Johnny budził się pierw­szy. Zaczy­nał dzień od fili­żanki kawy na weran­dzie. Stąd obser­wo­wał pora­nek nad nie­bieskimi wodami zatoki, któ­rej kształt przy­po­mi­nał pod­kowę. Czę­sto mówił stam­tąd do Kate. Żało­wał, że nie powie­dział tych słów wcze­śniej. Pod koniec, gdy Kate umie­rała, atmos­fera w ich domu przy­po­mi­nała deli­katną, szarą mgłę, była smutna i przy­ci­szona. Wie­dział, że Mar­gie kazała Katie mówić o tym, co ją prze­raża – że zostawi dzieci, o świa­do­mo­ści, że będą cier­piały, o jej bólu – ale Johnny nie potra­fił słu­chać, nawet tam­tego ostat­niego dnia.„Jestem gotowa, Johnny – powie­działa gło­sem cichym niby muśnię­cie piór­kiem. – Ty też musisz być gotowy”. „Nie mogę” – odpo­wie­dział. A powi­nien był odpo­wie­dzieć: „Zawszę będę cię kochać”. Powi­nien był trzy­mać ją za rękę i powta­rzać, że jest w porządku.– Prze­pra­szam, Kate – wyznał teraz, zbyt na znak, że usły­szała. Podmuch we wło­sach, kwiat opa­da­jący na kolana. Cokol­wiek. Ale nie było nic. Tylko szum fal, prze­ta­cza­ją­cych się figlar­nie po pia­ że wyspa pomo­gła chłop­com. Byli zajęci od świtu do nocy. Ści­gali się po ogro­dzie, uczyli body­sur­fingu na zała­mu­ją­cych się pie­ni­stych falach i zako­py­wali się nawza­jem w pia­sku. Lucas czę­sto mówił o Kate, wspo­mi­nał o niej przy każ­dej oka­zji nie­mal codzien­nie. Brzmiało to tak, jakby była w skle­pie i miała zaraz wró­cić do domu. Na początku reszta czuła się z tym nie­swojo, ale z cza­sem Lucas w ten wła­śnie uparty spo­sób, jak deli­katne, powra­ca­jące fale, wpro­wa­dził Kate z powro­tem do ich kręgu, pod­trzy­mał jej obec­ność, poka­zał im, jak ją pamię­tać. „Mamie by się podo­bało” stało się jak refren i poma­gało im wszyst­ do zakupu pełnej wersji książki Home Książki Literatura piękna Nie pozwól mi odejść Były tancerz z Broadwayu, cierpiący na agorafobię Billy Shine przez ponad dekadę nie opuścił swojego domu. Życie i ludzi obserwuje przez okno. I choć zna swoich sąsiadów - piękną manikiurzystę Rayleen, samotną starszą panią Hinman, byłą narkomankę Eileen i jej dziewięcioletnią córkę Grace czy złego na cały świat pana Lafferty'ego, większość z nich nigdy go nie widziała. Gdy kilka metrów od jego patio, na schodkach prowadzących do rodzinnego domu zaczyna przesiadywać mała Grace, zdenerwowany zmianą w naturalnym porządku rzeczy mężczyzna zbiera się na odwagę i pyta ją, dlaczego przesiaduje na ulicy. Jeśli będę siedzieć w środku, nikt nie zauważy, że mam kłopoty. I nikt mi nie pomoże - wyjaśnia dziewczynka. Ta odpowiedź na zawsze zmieni życie Billy'ego. "Znakomita książka!" - New Books Review "Oryginalna i cudowna" - The Sun Porównywarka z zawsze aktualnymi cenami W naszej porównywarce znajdziesz książki, audiobooki i e-booki, ze wszystkich najpopularniejszych księgarni internetowych i stacjonarnych, zawsze w najlepszej cenie. Wszystkie pozycje zawierają aktualne ceny sprzedaży. Nasze księgarnie partnerskie oferują wygodne formy dostawy takie jak: dostawę do paczkomatu, przesyłkę kurierską lub odebranie przesyłki w wybranym punkcie odbioru. Darmowa dostawa jest możliwa po przekroczeniu odpowiedniej kwoty za zamówienie lub dla stałych klientów i beneficjentów usług premium zgodnie z regulaminem wybranej księgarni. Za zamówienie u naszych partnerów zapłacisz w najwygodniejszej dla Ciebie formie: • online • przelewem • kartą płatniczą • Blikiem • podczas odbioru W zależności od wybranej księgarni możliwa jest także wysyłka za granicę. Ceny widoczne na liście uwzględniają rabaty i promocje dotyczące danego tytułu, dzięki czemu zawsze możesz szybko porównać najkorzystniejszą ofertę. papierowe ebook audiobook wszystkie formaty Sortuj: Książki autora Podobne książki Oceny Średnia ocen 7,5 / 10 256 ocen Twoja ocena 0 / 10 Cytaty Powiązane treści

nie pozwól mi odejść pdf